Rok Polski
>>>RokPolski-Marzec
- Wojciech Goniowski
- in Rok Polski
Rok Polski; Marzec
GDY RUSZĄ LODY
W marcu Polska sławi zwycięstwo wiosny nad boginią śmierci i zimy - Marzanną. Wprawdzie starodawny obrzęd „topienia Marzanny", przezwany po ochrzczeniu „topieniem Judasza", dzieli z Wielkanocą różnica daty i zwykle wypada w kwietniu - treścią jednak należy do marca.
Topienie Marzanny znaczy koniec panowania okrutnego bóstwa, przed którym drży wszelkie stworzenie. Umarzała Marzanna, umarzała, teraz ją umorzą. Utopią, spłynie do morza niegroźna nikomu. „Śmierć się wije u płotu, szukający kłopotu" - powiada jedna z najstarszych pieśni ludowych.
Wije się, a jeszcze wygraża. Marzanna nie oddaje łatwo władzy. Mści się sypiąc z daleka śnieżycą. Dąsy odchodzącej wystarczą nieraz, by zniszczyć zasiewy. Północne wiatry, zwane wycinkami marcowymi, tną oziminy jak nożem. Trudno. Walka jest walką, ofiary muszą być, a zwycięstwo w tym wypadku z góry przesądzone. Zaciekłe wysiłki Marzanny nie wstrzymają gwałtownego tętna życia, szybkiego krążenia soków w słojach drzew, w krwi ludzi i zwierząt; nie ostudzą rozsianych niewidzialnie drożdży. Już ciepły wiosenny wiatr ociera ziemię miękkimi skrzydłami. Powietrze upaja jak wino, roznosi młodych, szkodzi starym. Zbyt tęgi trunek na zetlały bukłak. Toteż stare przysłowie powiada: „Jeśli starzec przejdzie marzec, będzie zdrów..."
Uwięzione rzeki puszczają i po nocy budzi śpiących huk pękającej pokrywy lodowej. Gdzie wczoraj jeszcze szła po lodzie jezdna droga, dziś spiętrzone zwały kry prą z szelestem, wpełzają jedne na drugie jak zmagające się płazy, wznoszą barykady w poprzek rzeki. Spieniona woda przelewa się między nimi. Bruzdami, drogami, z pól, ze wszystkich wzgórzy ciurkają strużynki wody, łączą się, pędząc ku rzece. W zakrętach rzeki gromadzi się żółta piana, pomost suchych trzcin i puste muszle małżów rzecznych. Bije z nich ostra woń mułu i ryb. Na łęgach już jęczą czajki, górą ciągną klucze kaczek i gęsi. Zda się, że żegnano wczoraj ptactwo odlatujące w mglistej pogodzie jesiennej, a ot, ledwoś się człowieku obejrzał - zima minęła i nowe rodzi się lato.
Nad szumiącą wodą pochylają się łozny, usiane białymi pączkami. Zależnie od okolicy zwą je baźkami, kotkami, kocankami. Lśni srebrnie delikatniejszy od mimozy symbol polskiego przedwiośnia. Kępy drzew są jeszcze nagie, lecz otacza je, niby mgła seledynowa, zapowiedź rychłej zieleni.
Oprócz kocanek, na łąkach bielą się jagnięta. „Owce białorune" należą do rekwizytów poetyckich, nabitej bowiem całorocznym pyłem wełnie owiec daleko do bieli. Natomiast jagnięta, kruche, wdzięczne i nowe, są naprawdę białe. Spoczywający na nich odblask świętości sprawia, że zdają się być uosobieniem niewinnej krasy ziemi, nie skażonej jeszcze grzechem.
Czuwający nad stadem owczarz bywa stary i z reguły mądry. Do niedawna zawód owczarza łączył się automatycznie z pojęciem znachora. Owczarz bywał charakternikiem i lekarzem. Umiał zdjąć paskudnika z oka krowy i pypeć z języka kury. Znał się na urokach, mógł je zadać. Jasne, że był szanowany. A w górach, ileż obrzędów towarzyszyło niegdyś pierwszemu wygnaniu owiec na hale!
Baźki, jagnięta nie stanowią jeszcze właściwej istoty marca. Jest nią prastary, święty obrządek siejby. Marzec to miesiąc twórczego aktu zasiewów. Bóg rzekł ludziom: „Czyńcie ziemię sobie poddaną". Ziemia usłyszała rozkaz i czeka na ziarno, by je ustokrotnić, wystrzelić źdźbłem, zaszumieć łanem.
Bądźmy szczerzy, marcowa siejba nie zawsze dochodzi do skutku. W niejednym roku zła pogoda, mokra rola uniemożliwiają wyjście z narzędziami w pole. Każdy rolnik jednak pragnie marcowego zasiewu. „Kto sieje w marcu, ten zbiera w garncu - kto sieje w maju, ten zbiera w jaju" - powiada przysłowie. „Suchy (czyli odpowiedni do siewu) marzec, mokry maj, będzie żyto jako gaj."
Choć dziś na polach warczą traktory ciągnące siewniki, można jeszcze tu i ówdzie zobaczyć siewcę przepasanego lnianą płachtą pełną zboża, szerokim ruchem rozrzucającego wokół siebie ziarno. Tym samym gestem kolistym ludzie rzucali ziarno przed potopem, po potopie. Zmieniały się rasy, cywilizacje. Nie zmienił się ruch ręki powierzającej ziemi chleb jutrzejszy.
Krok siewcy jest równy, powolny. Siewca nie może zżymać się, niecierpliwić, złorzeczyć. Nic by z jego siewu nie wyszło, bo spod rozdrażnionej dłoni puści się więcej ognichy niż zboża. A gdyby zaklął, broń Boże, to już pewne : na pszenicy śnieć, a na życie sporysz.
Przed stąpnięciem na rolę siewca rzuca cztery garści zboża w cztery strony świata, na chwałę Bogu, na daninę skrzatom, na ofiarę ziemi, wodzie, powietrzu i wszystkim zaludniającym je istotom, dobrym i złym. Potem żegna się znakiem krzyża świętego i zaczyna swoją pracę. Kroczy miarowo, a nad nim dzwonią skowronki. Siewca przepasany płachtą, czujący pod bosą stopą ziemię-karmicielkę, rad słucha podniebnego towarzysza, zwanego śpiewakiem Matki Boskiej.
Pogoda czy to w marcu, czy w każdym innym miesiącu zależy od płanetników, zwanych także chmurnikami. Jest ich sześciu prostych, a siódmy kulawy. Wszyscy bracia rodzeni. Ciągną chmury na linach i spuszczają deszcze. Kiedy wypróżnią obłoki, lecą nad jeziora, a ich toboły wtedy maluśkie, bieluśkie, wysokie. Dopieroż kiedy wracają, to bure chmurzyska brzuchami zawadzają o drzewa. Płanetniki czasem zachodzą na ziemię i przed pierwszą wojną światową opowiadano w Lubelszczyźnie takie zdarzenie:
...Szedł drogą płanetnik, całkiem jak zwyczajny człowiek, za nim o parę kroków szedł gospodarz, wielki mądrala. Pogoda była chmurna, deszcz ustawał, to znów padał, aż raptem słonko błysnęło. Patrzy gospodarz, miarkuje i prosto do onego: - Wyśta płanetnik? - pyta. Tamten się zlęknął. - Skąd wieta, że to ja? - Bo u waju nie ma cienia. - Rozejrzał się odmieniec. - Prawda - mówi. - Zabaczyłem powiedzieć bratu, żeby za mnie chmury zaciągnął. - To póki nie wrócita, deszczu nie będzie? - pyta gospodarz, a właśnie chciał siać. - Ano nie będzie. - Mędrek był ten gospodarz i gada: - Zaślibyśta do mnie, do chałupy, dam wam miodu... - Płanetniki strasznie na miód łase. - Boję się - mówi chmurnik - bo mnie jeszcze co przyskrzyni... - Nie bójta się, wiem, że u was ciało mgielne, nikt was nie trąci. - Ano, to chodźwa. -I poszli. Gospodarz do świetlicy gościa zawiódł, miodu na miseczce postawił, łyżkę dał i niby częstuje, a sam bokiem, ku drzwiom. Wyskoczył z izby, obartlik założył. Zamknął płanetnika! Tamten w krzyk: - Puśćta mnie, puśćta! - A gospodarz: - Siedź se,odmieńcze. Puszczę cię, ino zasieję. - Płachtę rozkłada, a tu jak nie porwie się wicher! Zakręciło, zaszumiało, pociemniało. Jęło dąć, porwało strzechę, jakbyś garści rzucał. Belki trzeszczą, krokwie w górę lecą, sądny dzień. Spośród belek wyleciał płanetnik, uniósł się w górę i jeszcze z chmur pięścią wygrażał gospodarzowi. Potem, nie daj Boże, rok w rok grad mu wszystko wytłukł, ozimina zawsze wyprzała. Chodził gospodarz skarżyć się księdzu. Opowiada : tak było i tak. Ksiądz na to: - Trzeba go było prosić, żeby nie dolewał, zamiast oszukiwać. - Gospodarz: - Nieboskiego oszukać nie grzech. - Ksiądz się rozgniewał bardzo:- Co jest nieboskiego? Wszystko Pan Bóg stworzył! Wszystko jest Boskie! Ten gospodarz tak się trapił, że umarł. Jeszcze w czasie pogrzebu płanetnik mu zapiekał i gradem bił po trumnie, jakby kto kamienie ciskał. Źle zadzierać z płanetnikiem...
Od płanetnika należy odróżnić płanetę. Każde niezwyczajne zjawisko atmosferyczne przypisywane jest planecie. Płanety chodzą też po ludziach. Tam gdzie inteligent określi, że jest załamany nerwowo - wieś powie: „Naszła na niego planeta".
Gdyby szukając protoplastów dla poświątecznej „kozy", towarzyszki turonia, ktoś przypuścił jej związek z panującym w danym okresie Koziorożcem - mogłoby to zostać uznane za odpowiednik do „Graj, Ewo!" Gdy chodzi o płanety, sprawa wygląda poważniej. To słowo zdradza swoje pochodzenie, a chmurnik zdaje się być potomkiem Wodnika.
U progu polskiego marca stoi ciemnowłose chłopię z liliami w dłoni, święty Kazimierz królewicz, jaśniejący blaskiem średniowiecznego witrażu, poprzednik pokrewnego mu duchem świętego Stanisława Kostki. Wprawdzie królewicz nie potrzebował uciekać potajemnie do zakonu, jak kasztelanie z Rostkowa, nie prześladowali go ambitni ojciec i brat, lecz ileż pokus stawiało przed nim urodzenie, plany dynastyczne, epoka renesansu, wielkich odkryć, zrywania hamulców, epoka otwierająca świat taki, jakim go znamy dziś... Obcy tej wrzawie, królewicz minął dzieje wonną smugą, zostawiając po sobie, niby swój testament, pieśń:
Już od rana, rozśpiewana, chwal, o duszo, Maryję,
Cześć Jej świątkom, cześć pamiątkom, co dzień w niebo niech bije...
Dzień świętego Kazimierza, 4 marca, to otwarcie wileńskiego „Kaziuka", znanego w całej Polsce. Zjazd z najdalszych i bliskich okolic; urocza lokalna gwara, barwne palmy wileńskie niby nieznane egzotyczne kwiaty, wieńce obarzanków smorgońskich, kolorowe serca piernikowe z miłosnymi sentencjami. Opodal rząd staruszek, zielarek, chyli się nad ułożonymi na płachtach ziołami. Staruszki posiadają zadziwiającą wiedzę, opartą na tradycji, doświadczeniu oraz przekonaniu, że nie ma choroby, na którą byś odpowiedniego ziółka nie znalazł. Bóg dał słabość, dał i lek. Tylko że tej wiedzy nie można wyjawić byle komu. Ziele to nie proszek z apteki. Ziele trzeba szanować, wiedzieć, kiedy ono się nadaje, kiedy nie. Czy przy pełni je zrywać, czy przy nowiu? Wprawdzie nie każde jest takie grymaśne jak pokrzyk, o którym nawet Pismo Święte mówi, ale każde ziele ma duszę i przejrzy człowieka.
Siedzą te babuleńki wśród swych pachnących, szeleszczących kolekcji, podobne życzliwym wróżkom, ofiarowując klientom niezawodne środki na kolkę, żółtaczkę, ból głowy, ziębienie nóg, darcie w kościach, poty, zgagę... Poważnieją mrużąc wesoło oczy, gdy spytasz o lubczyk. „Nie w ta pora, nie w ta pora." Czy zaprzeczenie dotyczy czasu kwitnienia rośliny, czy wieku pytającego, nie zdradzą.
Gdybyś zapytał o ziele, co usypia ciało, a duszy pozwala przelecieć granice i oglądać swoich niby żywymi oczami - nie okażą zdziwienia. „Być, ono jest - zapewniają - ale bardzo harde. Nie zerwiesz go żadną miarą." Dopiero gdybyś zażądał ziela, co daje zapomnieć i przestać tęsknić za tym, co było najmilsze, odpowiedzą twardo i wyraźnie, że takiego ziela nie ma. „Bóg dał człowieku ta natura, że umrze, a jeszcze tęskni i pamięta."
Dzień się wydłużył, mrok skrócił, czasu na wieczorne roboty będzie coraz mniej, więc skrzętne dziewczęta, pragnące godnie uczcić Święta Wielkanocne, już od Popielca barwią pisanki. Bo cóż by to były za Święta bez kraszonych jaj?
Do niedawna każda z ziem polskich posiadała własny styl pisanek, zwanych także kraszankami. Drobne różnice barwy i rysunku pozwalały nieomylnie poznać, skąd dany okaz pochodzi. Obecnie krzykliwe farby anilinowe i tandetne szpetne obrazki, dające się bez trudu odbić na jajku, wyparły prawie całkowicie dawne wzory. W miejsce „choinki", „wiatraczka" lub „róży" mamy niemieckiego gnoma z potężnym czerwonym nosem. Ale tym nowym, fabrycznym sposobem można w pół godziny ubarwić kopę jaj, gdy dawną modłą malowane jedno jajko wymagało paru godzin...
Wróćmy jednak do owych kraszanek, pisanych drewienkiem maczanym w rozpuszczonym wosku, barwionych szlachetnymi barwnikami roślinnymi. Praca ta wymagała nie lada zręczności i - powiedzmy otwarcie - talentu. Kompozycja była w głowie. Na białej skorupie jajka nie znaczył się żaden ślad. Dziewczyna pokrywała woskiem płaszczyzny mające w przyszłości pozostać białymi i zanurzała jajko w barwniku żółtym.
Po wysuszeniu, pokrywała woskiem to, co miało zostać żółte, i gdy włożyła pisankę do roztworu czerwonego, otrzymywała już trójkolorowy wzór, biało – żółto - czerwony. Niesyta efektu, zakładała woskiem to, co powinno było pozostać czerwone, i kładła jajko do roztworu niebieskiego, zielonego i tak dalej. Zakończeniem żmudnej pracy było gotowanie jajka w „brezylii", korzeniu farbiarskim wypełniającym wszystkie nie pokryte dotąd woskiem płaszczyzny jajka głębokim granatowym kolorem. To było tło, od którego cudnie odbijały barwy.
Najkunsztowniejsze były pisanki huculskie, pokryte drobnym ornamentem przypominającym mozaikę. Za najpiękniejsze uchodziły (i słusznie) kraszanki podolskie, pochodzące z okolic Kamieńca lub Jarmoliniec. Wszędzie zaś, na Podolu, Polesiu, Mazowszu, wzór i rodzaj pisanek nie ulegały zmianie. Każdy rysunek posiadał swą nazwę, był hieratyczny, zastygły od wieków.
Podobnie jak „jodłka", pisanka ma pochodzenie aryjskie. To Ariowie ustanowili jajko symbolem życia. To Persja dała ornament na pisanki, podobnie jak na kilimy. Zanim Koran zdusił jej sztukę, Persja zapłodniła folklor Europy.
Wśród barwnych pisanek podolskich wyróżniał się typ kraszanki jednolicie ciemnej, pokrytej białym rysunkiem podobnym do greckiego meandra, podobnie jak meander wyrażającym ruch fal - nieskończoność. Ten skromny wzór bez początku i bez końca, obiegający jajko kilkakrotnie, zwano „śmiertelnym", a ozdobione nim pisanki przechowywano od świąt do świąt, by w razie zgonu w rodzinie włożyć je umarłemu do trumny.
Orędownikiem marca dla całej ziemi jest święty Józef, największy, najcichszy ze świętych. Tak potężny, że chrześcijaństwo uczyniło go patronem spraw „za niepodobne uznanych". Spraw beznadziejnych. Tak skromny, że nie wiemy o nim nic. Nie przekazał nam ani jednego gestu, ani słowa. Stał tuż obok źródła światła, więc trudno go było dostrzec. Roztapiał się w blasku. Mało o nim wiedząc, możemy wszakże wiele się domyślać. Bóg go wybrał i przeznaczył na opiekuna Jezusa i Maryi. Spomiędzy wszystkich ludzi wybrał Józefa. To wystarcza. Dzieciątko Jezus spoczywało w jego ramionach, jak Hostia w dłoni kapłana w chwili Podniesienia. Bóg mu się powierzył, jak powierza się wiernym w Eucharystii, wszechmocny, nieograniczony i bezbronny. Józef opiekował się swym Stworzycielem, Panem Wszechrzeczy. Wiemy z Ewangelii, iż wiedział, kim się opiekuje. Wiedział. Któż pojmie zatem, co czuł? Wszystka mądrość Ojców Kościoła, żarliwa miłość Dominika lub Biedaczyny z Asyżu, wizje Katarzyny ze Sieny, Gertrudy, Teresy, podziw i wdzięczność, „Bóg mój i wszystko moje", cały ten ogrom mieścił się w sercu prostego cieśli z Nazaretu, gdy spracowanymi dłońmi układał Dzieciątko do snu.
Zofia Kossak, „Rok polski. Obyczaj i wiara”
- Odsłony: 1773