>>>RokPolski-Kwiecień

Wojciech Goniowski  
in Rok Polski

Rok Polski; Kwiecień

NOC BŁOGOSŁAWIONA I WIELKA

Na łąkach zielonawe gąsięta szczypią trawę. Rowy pełne są wody, żabiego skrzeku i kęp kwitnących kaczeńców. Nierzadko pociągnie ostry wiatr północny, ba, śniegiem sypnie, ale słońce już mocno dogrzewa. Jaskółki śmigają nad rzeką, bociany wróciły do swego gniazda na dachu stodoły. To już nie przedwiośnie, ale wiosna całą gębą.

Niegdyś o tej porze święcono pogańskie gody wiosenne. Dziś rozesłały się one u stóp Wielkanocy, największego święta chrześcijaństwa. Święta będącego radością, tryumfem, spełnieniem obietnic. Wszystko, co Niebo dotychczas zesłało, proroctwa, dziwy i cuda, Objawienie i Wcielenie, było przygotowaniem momentu, gdy śmierć zostanie pożarta w zwycięstwie, a nastąpi Zmartwychwstanie.

Wprawdzie pogańskie gody też święciły śmierć Marzanny, było to jednak tylko odroczenie władztwa złej dziewy na przeciąg paru miesięcy. Znikomość stanowiła cechę przedchrześcijańskiego świata.

Święto, co przeobraziło dolę ludzką, nie mieści się w ramach jednej doby. Uroczystym wstępem przygotowawczym jest Wielki Post, zwłaszcza Wielki Tydzień, rozpoczęty Niedzielą Palmową.

W Palmową Niedzielę każdy kościół polski zakwita wiązankami wierzbiny, modrzewia, borówek, barwinku, jak gdyby całe gaje zeszły do świątyni oddać hołd Zbawicielowi. Wierzbina usiana białymi kotkami - to polska palma, wdzięczna i pokorna. Gdy wiosna wczesna, a Wielkanoc późna, kotki wierzbowe nie są już białe, ale żółte, sypiące złotym pyłem o słodkiej woni. Wychodząc po nabożeństwie z kościoła, należy połknąć parę poświęconych baziek. Miękkie, kosmate, z trudem przechodzą przez krtań, lecz zabieg wart jest trudu, chroni bowiem od chorób gardła na przeciąg roku.

Początek Wielkiego Tygodnia wypełnia gospodyniom wielkanocne ochędóstwo, sprzątanie, szorowanie, bielenie. Błyszczą czystością mętne zwykle szybki okien, połyskują stoły i ławy. Domieszka farbki do wapna daje ścianom ton błękitny. Tam, gdzie dziewczyna jest w domu, szczytowa ściana chaty zostaje nie pobielona, a na ciemne tło drzewa gospodarz chlapie wapnem białe plamy niby rozwinięte róże. Znak dla kawalerów.

Zwijają się gospodynie i córki, bo na Wielkanoc nie śmie pozostać w domu stare śmiecie. Trzeba wyczyścić komorę i strych, wywietrzyć poduszki paradne, na których nigdy nikt nie sypia, przyodziewek świąteczny oraz codzienną skromną pościel, powszednie szmaty, kożuchy, zapaski. Wraz z pajęczyną i pyłem wymieść należy wszystko złe, co się w sercu nagromadziło, dawne kwasy i jady. Bo Wielkanoc to odnowa, stary człowiek ma umrzeć, nowy, lepszy się narodzić.

W Wielki Czwartek milkną dzwony, a służba kościelna ogołaca ołtarze. Przy wtórze klekotu drewnianych kołatek gromady wyrostków święcą „topienie Judasza". Rozwrzeszczany korowód ciągnie wielką kukłę z worków wypchanych słomą, odzianą w łachy zeszłorocznego stracha na wróble. Niegdysiejszą Marzannę, obecnie Judasza, wloką chłopaki za głowę, za nogi dookoła wsi. Potem na kopce graniczne. Na każdym kopcu przystaną, kukłą miotają, aż ją nareszcie zawloką do rzeki. Nim słoma nasiąknie wodą, kukła pływa po wierzchu. Dopieroż zabawa, lecieć wzdłuż brzegu i walić w chochoła kamieniami!

Gdy tak chłopcy hałasują, dziewczęta milczkiem wybiegają o zmroku do najbliższej bieżącej wody, by się w niej wykąpać. Oj, łatwiej połknąć kocankę, chociaż kosmata, niż wejść do wody, często lodowatej! Tradycja obiecuje jednak niemałe korzyści. Która panna wykąpie się w tym dniu w strudze albo źródle, będzie przez cały rok czerwona jak krew, biała jak śmietana, zdrowa jak orzech, ponętna jak jabłko. Więc warto.

W Wielki Piątek wszystko wszystkim leci z rąk. Gospodarz musi sieczki narżnąć na dwa dni, gospodyni piecze chleb i placki. I do kościoła trzeba choćby na moment zalecieć, i na wiedźmy uważać, czy się która w pobliżu nie plącze. Bardzo niebezpieczny dzień - Wielki Piątek. Dzwony, których cnotą płoszyć złego ducha - milczą. Chrystus Pan, na którego Imię wszelakie kolano upada, niebieskie, ziemskie i piekielne - leży zmarły w grobie. Więc szatany, czarownice, upiory, zmory, dziwożony i wszelkie paskudztwo hulają po świecie swobodnie. Jedyny to dzień w całym roku, kiedy mają taką wolę, nie dziw przeto, że ich pełno. Czarownice zaglądają do obór, żeby krowom zabrać mleko. Skryj się tylko, a zobaczysz, jak taka poczwara bierze lejce do ręki i głaszcze nimi krowę po grzbiecie, mrucząc: „Biorę pożytek, ale nie wszystek, biorę pożytek, ale nie wszystek..." Dobrze, jeżeli zdążysz skoczyć na nią z tyłu, wodze wyrwać, okładać nimi co sił, aż baba zaklęcie odwoła. Inaczej, przepadło mleko! Inne znów wiedźmy chodzą od chaty do chaty, niby po prośbie, w rzeczywistości, żeby urok rzucić. Niemały z tym kłopot, bo uczciwe, pobożne babki i dziady proszalne też chodzą po domach tego dnia i wielki grzech ich nie wspomóc. Wprawdzie dziad sprawiedliwy zawoła od progu: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", co jest znakiem nieomylnym, bo odmieńcowi Imię Boże nie przejdzie przez usta. Zdarza się jednak, że przebiegła wiedźma powie: „Niech będzie pochwalony..." i dalej nic. Kogo ona chwali? Tego, któremu służy. Ale gospodyni młoda i niedoświadczona przyjmie powitanie za dobre i wpuści jędzę do chaty. Zaraz potem dziecko zachoruje albo niezgoda wypadnie w rodzinie, albo szkoda będzie w inwentarzu. Spostrzegłszy w porę omyłkę, można zło odrobić, rzucając za odchodzącą skorupkami jaj, ale należy się spieszyć, bo wiedźma tuż za drzwiami znika, jakby się rozwiała.

O, jak straszny i groźny jest świat, gdy Bóg nieobecny, spoczywa w grobie albo odwiedza ojców w otchłani. Jak się żyło ludziom, nim Pan zeszedł na ziemię, gdy co dzień był Wielki Piątek? Dziw, że od samego lęku wszyscy nie pomarli!...

Babki kościelne, staruszki modlitewne, niezdatne już do innej pracy niż pacierze, siedzą od rana w pustym, milczącym kościele przy Grobie i dumają o tych sprawach. Póki człowiek młody, nie ma czasu na rozmysły, dopiero gdy go życie zegnie wpół, a śmierć nadchodzi. Bo młody umrzeć może, ale stary musi. Ot różnica. Patrzą na życie jakby już z drugiego brzegu i drżącymi z wieku głosami wyciągają Gorzkie Żale. Tak się w nich serce rozrzewni, że gdy przyjdzie kolej na starodawną skargę macierzyńską:

... Twoja główka krzywo zwisa, toćbych ją podparła,

Krwią pociekła Ci po liczku, toćbych ją otarła,

Picia chcesz, picia bych Ci dała,

Jeno nie lza sięgnąć Twego świętego Ciała...

- łzy spływają im po twarzach pokrytych zmarszczkami. Dobre łzy, bo wywołane bólem cudzym, a nie własnym.

Uwierzyłby kto, że trafia się nieraz młódka dość zuchwała i szalona, by w ten właśnie groźny wieczór, w tę wielkopiątkową porę, kiedy tyle zła czyha na człowieka, a duszę przejmuje żałość - zamiast modlić się u Grobu, biegnie do lasu, po zioła! Juścić, nie po leki na zimnicę lub łamanie w kościach, ale po lubczyk, czyli nasięźrzał. Bo każde zioło ma tej nocy większą moc niż zwykle. Znajdzie to po ciemku? Oho, już ona je dobrze wypatrzyła za dnia, zaznaczyła dwoma prętami, brzezinowym i leszczynowym (brzeziną, bo biała, widna, leszczyną, bo chroni od uroku). Nie trzeba szukać. Wystarczy zerwać, dygocącymi ze strachu wargami mówiąc głośno:

…” Nasięźrzale, rwę cię śmiele, Pięci palcy, szóstą dłonią, Niech się chłopcy za mną gonią !”        I w nogi co sił z powrotem do domu, wcisnąwszy cenne ziółko za pazuchę. Matka, próbująca pieca garścią mąki, czy nie za ostry, patrzy podejrzliwie na zdyszaną córkę. - Kajżeś to, Marcyśka, biegała?

Wielka Sobota to już całkiem inny dzień. Skończona swawola złych duchów. Nie dbająco wiedźmy, można spokojnie przygotowywać święcone.

Na cmentarzu kościelnym, pod bezlistnymi lipami, rozsiadły się wieńcem gospodynie, trzymając przed sobą odkryte koszyki z jadłem. Na spodzie bieluchne płótno, na nim chleb, podstawa życia, masło, ser krągły jak miesiąc, sól, kołacze, kiełbasa - wszystko przybrane cudnie pisankami, kwitnącym modro barwinkiem i liśćmi bukszpanu. Pisanki, owoc długiego mozołu, są dziś po raz pierwszy ukazane światu i każda z kobiet obiega ciekawie okiem koszyki sąsiadek, by sprawdzić, gdzie najładniejsze jajka. Chyba u niej? Powiedzta, no?

Milknie babska gromada, bo z kościoła wychodzą ministranci, za nimi ksiądz w komży, z kropidłem w dłoni. W imieniu Pana, z którego ręki pochodzą rozłożone dary, błogosławi je, by poszły ludziom na siły, na zdrowie.

„Święcone" to piękna tradycja. Cóż stąd, że niegdyś pogańska? Wszystko, co poprzedzało chrześcijaństwo, było przeczuciem lub oczekiwaniem. Przez święcenie pokarmów Kościół błogosławi byt doczesny, podkreśla dostojność ciała, które dziś właśnie osiągnęło nieśmiertelność. Jedzenie stanowi afirmację życia. Chrystus Pan po Zmartwychwstaniu jadł miód i rybę, by przekonać uczniów, że jest żywym człowiekiem, nie zjawą.

Chleb, ser i sól, barwione jajka, skromne pokarmy codzienne wchodzą jako aktorzy na scenę, gdzie rozgrywa się kulminacyjny punkt wielkiego Bożego cyklu. Bóg udziela nieraz rzeczom nierozumnym mocy przyczyniania się do ludzkiego zbawienia. Dlatego wszystko jest godne szacunku. I ten okruch chleba, co nie powinien spaść na ziemię, i sól, i jajko, którym domownicy będą się dzielić nazajutrz, życząc sobie wzajemnie pomyślności.

Ksiądz święcił rano wodę w chrzcielnicy, rozgarniając ją na krzyż, teraz święci ogień, wiernego przyjaciela człowieka, bez którego skapiałoby życie na ziemi. Z żadnego komina nie snuje się dym, wygaszone paleniska, bo ogień trzeba rozpalić na nowo, nowym, poświęconym płomieniem, przyniesionym z kościoła. Do przenosin należy używać woskowej świecy lub smolaków. Trzymając garść trzasek smolnych za pazuchą, chłopaki biegną z ogniem święconym do chaty, osłaniając dłonią płomyk, podsycając go pośpiesznie nowym smolakiem, gdy poprzedni się dopala. A tak wszystko staje się nowe na jutrzejszą niedzielę. Ogień i woda, i chaty, i jadło, i serca obmyte żalem.

Wiemy, o której porze Chrystus Pan przyszedł na świat. „Gdy noc w swym biegu pół drogi miała." Godzina, w której zmartwychwstał, stanowi tajemnicę Nieba. „O nocy zaprawdę błogosławiona, ty jedna znasz czas: godzinę, w której Chrystus wstał z grobu" - śpiewa Kościół. Dlatego rezurekcja bywa obchodzona o różnych porach, w Wielką Sobotę wieczorem lub w Niedzielę o świcie. Rezurekcja ściśle złączona z Polską , gdyż tylko polska liturgia wprowadza ten akcent wspaniały tryumfu, owo „Te Deum laudamus" narodu.

Wielka noc. Święta noc, która grzechów ciemności blaskiem ognistego słupa rozproszyła. Błogosławiona noc, beata nox, co zmywa winy, przywraca niewinność upadłym, radość smutnym, otwiera groby i jasność zsyła w przepaście. O nocy, w którą sprawy niebieskie łączą się z ziemskimi, a Boskie z ludzkimi...

Po Wielkiej Nocy wesoły nam dziś dzień nastał, którego każdy z nas żądał. Cechują go cisza i spokój. Poza nakarmieniem inwentarza nie ma żadnej roboty. Nawet gospodyni             odpoczywa, położywszy spracowane dłonie na stole zasłanym obrusem. Jadło przygotowane w ciągu poprzednich dni, jadło wyśmienite, paradne, spożywane jest w skupieniu, ocenia się nabożnie każdy kęs. Gdy się wszyscy nasycą, usiądą na przyzbie pod swą wybieloną chatą, radując się, że żyją.

Stara tradycja chrześcijańska, zachowywana dotąd w wielu okolicach, nakazuje witać w tym dniu każdego napotkanego słowami: „Chrystus zmartwychwstał". „Zmartwychwstał prawdziwie" - odpowiada pozdrowiony i wymieniają pocałunek. I choćbyś spotkał śmiertelnego wroga, przeciw któremu zapieka się w tobie nienawiść, musisz tego dnia odpuścić, darować, zapomnieć, bo ani tych słów wypowiedzieć, ani pocałunku dać nie wolno fałszywie, chowając urazę w sercu.

Po południu młodzież wyrusza na tłuczenie jaj. Ty trzymasz pisankę w garści, twój sąsiad podobnież. Stukacie jajkami o siebie. Oba pękną - partia nie rozegrana, jedno pęknie - zwycięzca zabiera uszkodzoną pisankę i czeka na rewanż. Szczęśliwiec, któremu trafi się jajko o szczególnie mocnej skorupie, przyniesie nieraz do domu cały kosz pisanek. Obdziela nimi łaskawie dziewuchy.

Za godność i ciszę, za powagę Wielkiej Niedzieli życie bierze odwet zaraz w poniedziałek. Jeszcze noc ciemna, ledwo brzask przebija mroki, a wieś już wypełniają piski, wrzaski, krzyki, szamotania, gonitwy, ucieczki.

Pogański zwyczaj pławienia dziewcząt, zwany zależnie od dzielnicy Polski dyngusem, śmigusem, śmiergustem, trwa w pełni. Dziewczyny nie wiedzą, jak się ratować! Bo zostać zawleczoną pod studnię i tam zlaną kilkoma wiadrami lodowatej wody, względnie zepchniętą ze stromego brzegu do rzeki lub stawu - wszystko w zimny marcowy albo kwietniowy poranek - nie jest miło ani zdrowo. Ale ujść na sucho, nie zostać oblaną wcale, dowodzi braku powodzenia. Nie wiedzieć co gorsze. Ej, jakby umknąć spod studni i samej za wiadro chwycić, pięknym za nadobne odpłacić!

A zdarza się nieraz, że przekwitła dziewucha sama wyleje na siebie dzbanek wody w kącie obejścia i wybiegnie na drogę, krzycząc wniebogłosy: „Tak me zlały te zarazy! Tak me zlały!" Biada, gdy ktoś ten wybieg podpatrzy. Nie darują niebodze podstępu do końca życia.

Wrzaski, przeraźliwe piski nie ustają. Gęsi uciekają przerażone. Psy ujadają. Woda leje się strugami po drodze, w obejściach stoją kałuże. Piekielny rwetes. Na szczęście, dzwony wzywające do kościoła kładą koniec odwiecznej zabawie.

Zofia Kossak, „Rok polski. Obyczaj i wiara”

Odsłony: 1864