Rok Polski
>>>RokPolski-Październik
- Wojciech Goniowski
- in Rok Polski
Rok Polski; Październik
RÓŻE WŚRÓD MGIEŁ
Drzwi października otwiera błogosławiony Jan z Dukli, obrońca Lwowa przed I tatarską nawałą, a niebawem dołączy do niego imiennik, święty Jan Kanty (z Kęt), uczony wykładowca Akademii Krakowskiej. Powiadają o nim, że ubogiej dziewczynie, rozpaczającej nad rozbitym dzbanem mleka, dzban cudownie skleił, a wodę zaczerpniętą ze strumienia zamienił na mleko, był bowiem miłosierny, jak przystało świętemu. Powiadają także, że kiedyś, wchodząc do auli, powiesił płaszcz na promieniu słonecznym, zamiast na haku, był bowiem roztargniony, jak przystoi profesorowi. Dziwili się słuchacze widząc, że promień życzliwie oddał żądaną przysługę trzymając płaszcz, póki bieg dnia nie zmusił złocistej strzały do wycofania się z okna. Wtedy dopiero profesor spostrzegł swą omyłkę.
Październik to miesiąc mgieł i opadających liści. Mgły spowijają ziemię rano i wieczorem, we mgle niesie się nad wsią miarowy stuk cepów.
Wszystkie artykuły z serii Rok Polski kliknij tu lub na dole strony w zakładce Publikacje.
Młocka.
Niegdyś młócono pędzając woły tam i nazad po rozsypanych na klepisku snopach. Stąd pozostało przysłowie: „Nie zawiążesz pyska wołowi młócącemu..." Następnym etapem postępu były cepy, potem nowoczesność wyraziła się w końskim kieracie, ustępując miejsca parowej młocarni. Cepy, podobnie jak sierpy, to rekwizyty przeszłości.
A wymagały nie lada umiejętności. Wprawdzie szlachcic mawiał pogardliwie o słabym szermierzu, iż macha szablą jak cepem, niemniej tenże „urodzony" byłby mocno zakłopotany, dostawszy cepy w garść. W porę podnieść, w porę zakręcić bijakiem, opuścić trafiając w rytm i znowu poderwać nie potrąciwszy cepów towarzyszy. Tłuc miarowo, nie za wolno, nie za szybko, okręcając wprawnie bijak w rzemiennej skomplikowanej głowicy, działając ciężarem drzewca raczej niźli siłą mięśni - tak, to była umiejętność wyrobiona długimi wiekami. Dziś już niepotrzebna. Maszyna huczy, dygoce, wali pył i plewy. Gada spiesznie mową trybów o ludzkiej gorączce, zmuszającej do pośpiechu. Prędzej, prędzej, bo ziemia, do niedawna nieobeszła, ziemia ze wszystkimi swymi górami, morzami, lasami już stała się ludziom za ciasna.
Pierwsze omłócone ćwiartki zgarniano z klepiska, odwiewano ze szczególną starannością. Świeże ziarno na przyszły zasiew. Nowy chleb. Zapłata za znój całoroczny.
Po chlebie poznasz dobrą lub złą gospodynię, mądrą lub niedoświadczoną. Dobroć pieczywa zależy bowiem nie tylko od należytego wyrobienia ciasta. W całej Polsce wiedziano, że na udanie się chleba znakomicie wpływa spalenie w piecu chodaka, łapcia, kierpca, no, jakiegokolwiek znoszonego obuwia. Już tam nigdy nie spotkałeś na śmietniku starego chodaka! Oho! Zaraz gospodyni schowała go skrzętnie na przyszłe pieczenie.
Jakie znaczenie miał chodak ? Któż wie? Wolno mniemać, że - podobnie jak turoń, jak dzieża przykryta wywróconym kożuchem w czasie oczepin - tak i stary but, palony w piecu, to gasnące błyski zapomnianego, prastarego obyczaju, którego tropu nie da się odnaleźć.
Kociuba służy do wygarniania z pieca popiołu po wyrzuceniu zeń ognia. Łopata (używana też przez czarownice) - do wsadzania i wyjmowania bochenków. Jeżeli chleb wyjdzie z pieca popękany, wielki to wstyd i zła wróżba dla całego domu. Każdy bochenek powinien być gładki, lśniący jak polakierowany, uderzony w spód pięścią odpowiadać dudnieniem (znak, że dobrze wypieczony), posiadać na spodzie pięknie odciśnięty wzór liści chrzanowych, które podeń podłożono. Święty jest ten czarny, żytni chleb. Nie wolno go opuścić niedbale na ziemię. Nie wolno położyć na stole spodem do góry. Gospodyni, zanim napocznie bochenek, żegna go znakiem krzyża.
Gdy chłody bliskie, myszy polne usiłują wkręcić się do zabudowań. Nie tylko one. Z kryjówek nikomu nie znanych zbiegają ku domowym progom - skrzaty.
Odwieczna, niepokojąca w swej trwałości wiara w drobny, niewidzialny ludek, opiekuńczy lub złośliwy, była zawsze żywa w Polsce. Ruski „domowoj" , zachodni kobolt czy gnom - zwie się u nas chowańcem, skrzatem, podciepkiem, bożem, ubożem; literacko, nowocześnie: krasnoludkiem albo krasnalem.
Zasadniczą nazwą jest chowaniec. Ważna to postać w obejściu! Życzliwemu chowańcowi gospodarz zawdzięcza, że żywina „idzie ręką", maciora nie przygniecie prosiąt, krowa nie straci mleka, kury dobrze się niosą, źrebię nie dostanie zołzów. I konia ustrzeże od zmory (skuteczniej niż zaplecione na grzywie warkoczyki, związane czerwoną krajką), i ogień w porę zadusi, gdy iskra padnie na strzechę, i złodzieja nie dopuści do domu. Za te usługi chowaniec wymagał, by go szanowano. Nie dopite krople wina, piwa czy miodu chlustano dla skrzata na próg. W święta stawiano pod progiem odrobinę miodu i maku w łupce orzecha. Gdy w domu obchodzono wesele, pogrzeb lub chrzciny, gospodyni kruszyła dla podciepka nieco sera i placka. Więcej niźli te świadczenia chowaniec cenił sobie poważanie. Obecny w izbie, przysłuchujący się każdej rozmowie, nie znosił klątw, bijatyk, wymysłów, a już najgorzej, lekceważącego wyrażania się o nim, chowańcu. Gdy o tym nie pamiętano, urażony opuszczał chatę przenosząc się do sąsiada. Natychmiast wszystko przestawało się darzyć i jak przedtem szło ręką, tak teraz na opak. Gospodarstwo upadało. Nie obejdzie się człowiek bez swojego skrzata.
Dlatego, zapewne, Bóg mu dał Anioła Stróża, najcierpliwszego z opiekunów, nie zrażającego się niczym. Obecność posłańców niebieskich, ich czujna piecza nad każdym śmiertelnym nie stanowi dogmatu Kościoła, niemniej jest oczywistością.
Któż z nas tysiące razy w życiu nie słyszał szeptu ostrzegającego przed niebezpieczeństwem albo przed złym czynem? Któż nie czuł, że bliskie wyczerpania siły wspiera niewidzialna dłoń? Prostaczkowie mają słuszność: ani przez chwilę nie jesteśmy sami. Siły mroku napierają. Siły jasne pomagają odpierać natarcie.
Dzień drugi października został poświęcony przez Kościół czci Aniołów Stróżów.
Conocne mgły o świtaniu zmieniają się w rosę, którą chłód ścina, że rankiem łęgi zdają się być usiane perłami. „Święta Urszula perły rozsuwa" - mówią kobiety zajęte międleniem konopi. Z włókien lecą paździerze, którym październik zawdzięcza nazwę.
Na przyzbie „dochodzą" obcięte tarcze słonecznikowe, przedmiot pożądliwości dzieci.
Gdy słońce wypije rosę, na trawie pozostaje biała przędza pajęczyny. Choć wiatru nie ma, uniesie się w górę i popłynie nad polami czepiając się krzów i badyli. Wiadomo wtedy, że dogasający rok zesłał niby ostatni uśmiech - babie lato.
Nie nawrót lata, lecz wspomnienie lata, piękniejsze bodaj od rzeczywistości, słodkie, czarowne, niezwykłe. W dnie babiego lata wiatr nie śmie dąć. Słońce grzeje łaskawie, choć krótko, liście przybierają najpiękniejsze barwy. Odziane w złotogłów drzewa stoją nieruchomo, jak w uroczystym obrzędzie. Srebrne pasma pajęczyny lgną do rąk wędrowca, niby pamięć domu opuszczonego przed laty.
Wiosna bywa wczesna, bywa późna, bywa ciepła, bywa chłodna, wiadomo jednak, że wiosna być musi. Nie obejdzie się rok bez wiosny. To samo dotyczy lata, to samo dotyczy jesieni. Pory te muszą nadciągnąć, minąć, palić słońcem, ziębić pluchą. Natomiast babie lato może być, ale nie musi. Nieraz nie nadejdzie wcale. Jest darem niebios, upominkiem, gratyfikacją, i ta świadomość podkreśla czar błękitnie srebrnego obrazu minionej młodości.
Okrutnie nietrwały obraz! Z dnia na dzień, z godziny na godzinę zmienia się sceneria świata. Wicher strząsa liście. Bure obłoki kapią dżdżem. Nagie gałęzie rysują czarny wzór na niskim pułapie nieba. Znikły bez śladu srebrne pajęczyny, z chrzęszczącej pod nogami brunatnej podściółki liści zeszły barwy koralu i złota. Nieodwołalny koniec.
Uważny rolnik wróży zimę lekką albo ostrą ze sposobu, w jaki padają liście. Jeżeli brzoza spuści swoje drobniutkie listeczki wokół pnia, wolno wnioskować, że nastąpią silne mrozy. Drzewo zawczasu ochrania korzenie. Lecz jeśli klony czy buki rozsieją niedbale zamieć wielobarwnych liści, zima nie da się we znaki. Twardą zimę zapowiada także urodzaj żołędzi, trój graniastych buczynek i leszczynowych orzechów.
Przeciwstawiając nadzieję smutkowi sączącemu się nieznośnie z tej jesiennej pory, Kościół opasał październik łańcuchem różańca, albowiem różaniec to radość. Liście opadną i sczezną. Woń róż Maryjnych jest wieczna.
Gdy przed paru tysiącami lat z Persji czy Mezopotamii sprowadzono róże do Europy, ten najpiękniejszy, najwonniejszy z kwiatów stał się symbolem radości, a wieniec różany synonimem uciechy i wesela. Wierzono również w moc uzdrawiającą róży. Jeszcze w średniowieczu utrzymywało się przekonanie, że róża ma dar umacniania chwiejących się zębów.
Od zarania chrześcijaństwa Najświętsza Panna zwana jest Ogrodem różanym, po łacinie: rosarium. „Przyjdźcie do mnie, Ogrodu różanego słodkiej woni... Wysłucham, mus mi wysłuchać próśb waszych..." - mówi jedna z najstarszych pieśni maryjnych, na południu Francji zrodzona. „Uwieńczmy skronie różami, korzystajmy z chwili, która szybko mija" - wołali rzymscy poeci. „Uwieńczmy skronie Maryi różami, które nie więdną!" - było hasłem chrześcijaństwa.
Powiadali Ojcowie Kościoła, że dwie były najpotężniejsze mowy w planie Bożym: „Stań się"- gdy Bóg wszechświat stworzył, i: „Oto ja, służebnica Pana mojego". Fiat Boga i fiat stworzenia, jedno bez drugiego niepełne.
Powiadali również, iż przypomnienie chwili Zwiastowania jest dla Matki Zbawiciela nieustającą radością, że słowa, którymi witał Ją Anioł, choć niedołężnie ludzkimi wargami wypowiadane, stanowią przemożne zaklęcie, któremu Niepokalana oprzeć się nie może. Więc powtarzano Ave Maria bez znużenia, po pięćdziesiąt, po sto razy, wijąc niby wieniec różany na skronie Maryi, radując się Jej radością i wielbiąc Jej chwałę. Wspólnie odmawiane zdrowaśki bractw różańcowych chroniły przed smutkiem, „acedią", chorobą późnego okresu średniowiecza, stanowiły talizman pogody.
Różaniec w dzisiejszej postaci przeplatany Ojcze nasz i Drogą Krzyżową ułożył święty Dominik, a do Polski przyniósł święty Jacek. Wtrącenie w tok modlitwy tajemnic bolesnych nie zmieniło radosnego charakteru różańca.
„Zapewne, jest wiele sposobów uproszenia opieki Maryi - pisał papież Leon XIII w encyklice Adjutricem populi - uważamy jednak, że różaniec jest z nich najlepszym i najskuteczniejszym." Słowom papieża przytwierdziła Ona sama, Maryja, Królowa Różańca świętego, objawiając się w Lourdes z różańcem w dłoni, w Fatimie z różańcem i na rue du Bac z różańcem. Tajemniczy związek łączy Ogród różany słodkiej woni, róże i różaniec. Złote róże na stopach Niepokalanej widziała Bernadetka Soubirous. Róże otaczały głowę Maryi Płaczącej w La Salette. W różach widziała Ją trójka dzieci z Fatimy.
Październik, miesiąc mgieł, byłby pełen melancholii, gdyby nie opasał go różaniec. Liście spadają na ziemię i giną. Ave Maria płynie w górę. Drzewa są czarne i nagie. Róże Niepokalanej kwitną i wonieją.
Istnieje niebezpieczna infekcja skóry, zwana różą. Bolesna, zaraźliwa, a na wsi stosunkowo częsta. Lud zna na nią jedyne lekarstwo: zamawianie. Kto choruje na różę, wzywa zamawiaczkę. Skutek jest zawsze pozytywny. To nie żarty, nie urojenie, to fakt. Pierwsze słowa formułki zamawiania brzmią: „Szedł Pan Jezus drogą, niósł trzy róże w ręku. Jedna woniała, druga czerwieniała, trzecia rozkwitała..."
Lecz same słowa nie wystarczają, choćbyś je umiał do końca. Zamawiaczka posiada swoje tajemnice, których nikomu nie zdradzi.
Zofia Kossak, „Rok polski. Obyczaj i wiara”
- Odsłony: 1558