>>>RokPolski-Listopad

Wojciech Goniowski  
in Rok Polski

Rok Polski; Listopad

ŻYWI  I  ZMARLI

Wielki cykl Wcielenia, Odkupienia, Zmartwychwstania, Zesłania Ducha Świętego - został zakończony w czerwcu uroczystością Bożego Ciała. W owym dniu Pan obnoszony w złocistej monstrancji, wielbiony jak niegdyś w Jerozolimie, w Niedzielę Palmową, przytwierdził, że pozostanie na stałe wśród ludzi. Nim Adwent rozpocznie ten sam cykl ponownie, ziemia odpowiada Bogu uroczystością listopadową Wszystkich Świętych.

Rocznice Boże mają charakter uniwersalny. Obejmują całą ludzkość. Dzień 1 listopada stanowi przyjęcie uniwersalizmu przez ludzi.

Wszystkie artykuły z serii Rok Polski kliknij tu lub na dole strony w zakładce Publikacje.

Wszyscy święci! Pochodzący ze wszystkich ras, wszystkich narodów, wszystkich epok, stanów, zawodów... Intelektualiści, mędrcy, władcy, badacze, pastuszkowie, żebracy, możni tego świata i proletariusze, rycerze i zakonnicy, starzy, młodzi, dzieci, dziewice, matki, żony, wdowy... Gdziekolwiek rośnie wiecznie zieleniejące drzewo wiary, rodzą się święci, najpiękniejszy jego owoc.

Wśród tej rzeszy nie ma lepszych ani gorszych, przednich i poślednich. Bóg ich sobie upodobał. Są święci.

Znamy z imienia zaledwie małą cząstkę tego tłumu. Zazwyczaj ograniczamy się do świętych kalendarzowych. A wszakże są ich tysiące. Tysiące świętych kanonizowanych.

Tysiące świętych jeszcze nie kanonizowanych. Kościół przechowuje imiona tych ostatnich, niby perły nie oprawione, by w czasie sposobnym wyjąć je ze skarbca i wstawić w złoto ołtarzy. I jeszcze tysiące świętych nikomu, prócz Boga, nie znanych, których dusze kwitły i dojrzewały poza ludzką ewidencją. Niebo zebrało ich woń, a my, w dniu 1 listopada, oddajemy im cześć, wielbiąc wszystkich świętych.

Kult świętych to hołd złożony wysiłkowi ludzi wspartych Łaską, ich woli i pracy. Jak pszczoła przetwarza w sobie pył kwietny na miód, tak oni ukuli z darów Ducha Świętego potęgę. Moc, którą Chrystus Pan obiecywał, mówiąc: „.. .jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczyczne, rzekniecie tej górze: podnieś się, a wrzuć się w morze - i stanie się".

„...jeśli będziecie mieć wiarę..." Święci wiarę posiadali. Taką, jakiej Chrystus żądał. Niewątpliwą, ufną, pełną. Dzięki niej czynili cuda. Panowali nad żywiołami, nad przestrzenią i czasem. Kto by wątpił w cuda świętych, wątpiłby w obietnice Chrystusa Pana.

Moc uzyskana przez świętych nie gaśnie z ich zgonem. Niezniszczalna, wciąż aktywna, wciąż promieniująca, stanowi złoża energii silniejszej niż atomowa, zdolnej przeobrazić świat.

Dzień Wszystkich Świętych posiada także znaczenie społeczne. Świętość nie ogranicza się do siebie samej. Święci służyli Panu, służąc bliźniemu. Bóg stawał przed nimi w postaci każdego człowieka potrzebującego pomocy. Szli ku Niemu stąpając po ziemi. Byli wielkimi reformatorami, piętnującymi nadużycia i krzywdy społeczne. 

Błyskali w gąszczu współczesnych jak iskry wśród trzciny, zarażając innych świętością. To stara prawda, że żaden święty nie idzie do nieba sam. Dąży za nim liczny orszak dusz porwanych jego przykładem.

Święci są opiekunami i orędownikami kraju. Chrystus Pan płakał nad Jerozolimą, albowiem miłował swój naród. Naśladowcy Jego, święci, miłują również swoje strony, swych rodaków. Zasługi świętych, wstawiennictwo świętych tworzą niby baldachim opiekuńczy, rozpostarty nad ich ziemią ojczystą.

Dzień Wszystkich Świętych jest także wezwaniem, bo każdy z nas ma także obowiązek zostania świętym. Obowiązku tego nie wolno przeoczać. Katolik rezygnujący zawczasu z dążenia do świętości byłby podobny zawodnikowi, który cofa się od startu, powiadając: Bieg, zwycięstwo, to nie dla mnie. Niech inni się ubiegają, ja będę patrzył z daleka...

Nazajutrz po Wszystkich Świętych świta Dzień Zaduszny. Te dwie uroczystości dopełniają się wzajemnie jak głos i echo, światło i cień, wieniec zwycięstwa i wieniec cierniowy. Kościół tryumfujący i Kościół cierpiący pochylają się nad ziemią, jeden w blasku, drugi w bólu, my zaś, Kościół walczący, my, dobijający się w trwodze własnego zbawienia, korzystamy z pomocy jednych, wspomagamy drugich. I na tym polega wielkie ludzkie misterium, ofiarowane przez ziemię w podzięce za rozpoczynające się z Adwentem Misterium Boże.

Dzień Zaduszny jako uroczystość kościelna pochodzi z X wieku, zapoczątkowana przez świętego Odylona, opata Benedyktynów w Cluny. Piękny fresk Rozena w katedrze ormiańskiej we Lwowie przedstawia chwilę, gdy, zgodnie z legendą, rój dusz czyśćcowych otacza ciało zmarłego opata, witając u progu wieczności swego opiekuna. Dzień Zaduszny tchnie nadzieją, której wieki przedchrześcijańskie nie znały. Bo kult zmarłych istniał zawsze, wiara w życie pośmiertne jest rówieśnicą ludzkości. To więcej niż wiara, bo przeświadczenie, wrodzony instynkt, pewność. Od zarania wieków wiadome było ludziom, że dusza jest trwalsza od ciała, że po śmierci następuje odpowiedzialność i sąd. Wieleż przygnębienia tkwiło w tej pewności, skoro niewiadome było Zmartwychwstanie! Geniusz grecki dał temu wyraz w słowach Achillesa: „Lepiej być pastuchem na ziemi niż królem w krainie cieniów!" Według ludów semickich, zmarli żyją jako widma, których pokarmem popiół, a proch napojem. Z rzadka doleci ich odgłos wielkich zdarzeń świata żywych. Pytają wtedy jeden drugiego: „Zali to liście szeleszczą?"

Dusza słowiańska, wrażliwa na tchnienie pozamaterialne, przeżywa głęboko swój kontakt z zaświatem. Obrzędowość pośmiertna rozwinęła się bogato na tle zmieszanych uczuć szacunku i lęku. Lęk przeważał. Na równi ze światem antycznym, przodkowie nasi wierzyli, że zmarli zazdroszczą żywym pozostawania na ziemi. Usiłowano więc ujednać albo obezwładnić duchy przez dary składane do grobu wraz z ciałem, przez umieszczenie na mogile jadła i napoju, przez zaklęcia, rozlewanie wody pomiędzy domem a zmarłym, wynoszenie ciała przez okno, miast drzwiami. Rodzina w czasie pogrzebu smarowała twarze sadzą lub zasłaniała głowy płachtami, by zmarły nie poznał krewniaków i nie wrócił ich śladem do domu. Ślady tych oraz innych zabiegów (zasłanianie zwierciadeł w domu, w którym leży zmarły) można odnaleźć po dziś dzień w naszej obyczajowości.

Daremne to były zabiegi! Świat duchów wkraczał w świat żywych, na każdym kroku przejawiając swą obecność. „Dziady" zajmowały poczesny kąt izby, kryły się w płycie stołu, wymagając dla siebie szacunku. Dlatego uderzenie pięścią w stół było uważane za rzecz gorszącą, dlatego, w razie zagrożenia domu, gospodarz stukał palcem w spód stołu, budząc czujność „dziadów" i wzywając ich ku obronie. Ponad progiem nie należało witać się lub żegnać, gdyż próg był siedliskiem duchów zmarłych dzieci. Zły człowiek snuł się po drogach upiorem. Skwierczenie polana w ognisku uważano za skargę zamkniętej w nim duszy, a nigdy nie wiedziałeś, czy chrobotanie kołatka w drzewie, ćwierkanie świerszcza w szparze jest iście głosem świerszcza albo kołatka, czy żalem duszy proszącej o wsparcie.

Każdej jesieni, gdy Droga Mleczna, zwana przez Słowian Drogą Dusz lub Drogą Żurawi, zbladła i zwęziła się, a gwiazdy Sita (Plejady) stanęły wysoko na niebie, na ziemiach polskich obchodzono Święto „Dziadów", określane też jako „pusty wieczór" lub „bdyn". W szczególny sposób przyrządzone potrawy składały się na ucztę, czyli „tryznę", niesioną uroczyście na żalnik. Palono ognie, kapłan-wróż, okryty białą końską skórą, wywoływał kolejno imiona i przydomki wszystkich zmarłych rodowców gromady, rzucając za każdym imieniem nieco jadła w ogień. Wierzono, że zmarli zwołani przychodzą, że posilają się, jak niegdyś. Że błogosławiona siła pokarmów, mleka, kaszy, kołaczy, mięsiwa, przenika ich mgliste członki, pozwala na tę jedną noc stać się podobnymi do żywych. Kto by się odwrócił, ujrzałby ich twarzą w twarz.

Jak w tylu innych wypadkach, Kościół ochrzcił te obrzędy zamieniając noc „Dziadów", „pusty wieczór", w Dzień Zaduszny.

„Wierzycie, że zmarli żyją i potrzebują pomocy? - Zaiste, słusznie wierzycie; jeno modlitwy trzeba zmarłym, a nie jadła. Palicie ognie dla zwołania duchów? Palcie je dla wyobrażenia światłości wiekuistej, której są spragnione. Nie sądźcie, że zmarli żyją poty tylko, póki rodowcy o nich pamiętają - nieśmiertelne są dusze ludzkie; - lecz wiedzcie, że pamięć wasza przyśpiesza ich wybawienie. Nie szczędźcie pamięci zmarłym! A nie będziecie więcej lać wody, rozstawiać palcy, wołać: czur! czur! albo: a kysz! a kysz! lecz powiadać będziecie: Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie... Nie lękajcie się zmarłych i nie frasujcie się o tych, których żywot był uczciwy. - Odtąd - mówi Duch - aby (umarli) odpoczęli od prac swoich, albowiem uczynki ich za nimi idą."

Wietrzny, mroczny jest listopad. Drzewa obnażone z liści ujawniają swoje rany, przeżyte burze, załamania, klęski i cierpliwe zaleczenia. Kurczowo zgięte konary prostują się znowu ku górze, złamana gałąź tryska wiązką nowych pędów. Głęboka blizna po oderwanej przez burzę gałęzi zarasta z wolna, oblewana żywą miazgą. Piękne są drzewa w tej szczerej odsłonie. Wielu artystów malowało urok cienistych kopuł liściastych. Niewielu zdołało oddać patetyczną wymowę drzew nagich.

Na wschodnich ziemiach Polski spotykałeś nieraz przydrożne Męki Pańskie, obwieszone strzępami płótna, wiszącymi, dopóki same, zetlawszy, nie spadły. Wyrażały zabieg leczniczy, jeden z tych, gdzie starożytność poślubiła chrześcijaństwo. Lud uznawał tylko śmierć naturalną, przychodzącą z wiekiem, śmierć, na którą czeka się z pogodą, a przyjmuje z godnością. Choroba stanowiła zło, z którym należało walczyć. Stare wiary pouczały, że słabość można przenieść na zwierzę (na psa urok) lub na drzewo. Wystarczało o nowiu owiązać pień chustą zmaczaną w wydzielinach chorego, jego pocie i krwi. Nadszedł czas, gdy pojęto, że drzewem nad wszelkie, drzewem błogosławionym, pomocnym jest - Krzyż. Uwiązanie zatem pod stopami Pana chusty wilgotnej od czyjegoś śmiertelnego potu dawało pewność uproszenia zdrowia.

Na bocznych drogach, „polskimi" zwanych, chlupie listopadowe błoto, nieuchronne jak jesień sama. Miejscowość Igołomia w Miechowskiem otrzymała podobno swą nazwę w dniu, gdy woły wyciągające z błota gościńca zagrzęzłą karocę króla Władysława Łokietka połamały jarzma, po staropolsku „iga". A w XX wieku, w okresie międzywojennym, na rynku miasteczka Proszowice utopił się w błocie koń... Tradycje ziemi są trwałe.

Wietrzny, mroczny miesiąc tętni rocznicami. My, Polacy, posiadamy na ogół więcej rocznic bolesnych niż szczęśliwych, a bywa, że te, co do niedawna uchodziły za szczęśliwe, są dziś tym bardziej bolesne. Wartość ich przez to nie ulega zmianie, a znaczenie - kto wie - może rośnie? Każda rocznica jest skrótem, syntezą pewnego odcinka czasu. Z jej perspektywy można spojrzeć na swe dzieje niby na drzewo odarte z gałęzi, ujawniające przeżyte burze, klęski, załamania, wytrwałe zaleczenia i ponowny pęd w górę.

Dzień tak się skurczył, że chcąc nie chcąc trzeba palić światło wieczorami. Przed pierwszą wojną światową w niektórych miejscowościach podgórskich Polski używano jeszcze, jak przed wiekami, łuczywa. W związku z tym we wsi Brenna, niedaleko Wisły, opowiadano następującą historię: Żył stary gazda z gaździną, wysoko na groniach. Wieczorem, kiedy gazda doił krowę, gaździna świeciła onemu łuczywem, bo bali się wtykać smolaka w ścianę. Chlew był bardzo kiepski, o pożar nietrudno. Któregoś roku, w same największe mrozy, gaździna umarła. Przez śniegi nijak było ciało znieść na dół. Gazda czekał z pogrzebem do wiosny. A tymczasem, że zwłoki zmarzły na drewno, stawiał co wieczór nieboszczkę przy sobie w chlewie i kładł jej w zęby łuczywo. Kiedy przyszło do pogrzebu, farosz za głowę się złapał: - Jezus Maryjko! Pierona, cóż ona taka czarna? Czy ją czechmóny (diabły) targały? - O, ni - powiada wdowiec. - Dobra była kobieta, jeszcze i po śmierci pięknie mi świeciła łuczywem, to ją, wiecie, kapkę osmaliło...

Łuczywo smolne, knotek pływający po własnoręcznie tłoczonym oleju czy mała lampka naftowa - bardzo mała, kamfina (nafta) była wciąż dla wsi za droga - wszystko to są dzieci ognia. A ogień - nie byle kto. W niektórych okolicach kraju domownicy żegnają się znakiem krzyża, w chwili gdy zabłyśnie światło. Na Śląsku gospodyni wnosząc zapaloną lampę mówi głośno: Dobry wieczór, na co obecni unoszą się z ławy, powtarzając jej powitanie. To pozostałości czci oddawanej ogniowi. Ten przyjaciel najlepszy, bez którego nie byłoby życia, jest zarazem, gdy go obrazić, najstraszliwszym wrogiem. Lęk przed pożarem to stały, wielki lęk wsi.

„Zawdy powiadałem, że tak jemu będzie - mówi gospodarz o sąsiedzie-pogorzelcu. - Ognia nie szanował. Mędrek jucha. Bywało, na ogień napluł, albo, wstyd gadać, jeszcze gorzej robił... To i domędrkował się. Pokarał go ogień. Ogień trza szanować."

Światło zapalone w izbie sprzyja pracy. Mimo niedostatecznego oświetlenia dziewczęta wystrzygają prześliczne, delikatne wycinanki. Aż trudno uwierzyć, że za jedyne narzędzie mają żelazne nożyce do strzyżenia owiec! Ślązaczki dziergają swe sławne koronki, Kaszubki pokrywają płótno haftem, w którym przeważają zieleń, błękit, czerwień. U Kurpianek górują barwy czarna i czerwona, to samo u Hucułek. Łowiczanki oszałamiają gorącością kolorów. Poleszuczki snują surowy wzór czarno-biały z wąskim obrzeżeniem szafirowym. Podobnie jak przy pisankach, każda z ziem Polski posiada swój odrębny styl, swoje wzory, swoje tkaniny z wełny czy lnu. Jeśli w niezmienną technikę wniknie nowoczesność, piękno znika bezpowrotnie. Jak złoto-srebrne renesansowe wyszycie „żywotka" śląskiego, ustępujące miejsca maszynowemu haftowi z kolorowych sztucznych jedwabi.

Przedostatni wieczór listopada, wilia świętego Andrzeja, jest wieczorem wróżb i czarów. Gałązka wiśni ułamana w tym dniu, włożona w wodę i trzymana w cieple, winna zakwitnąć na Boże Narodzenie. Jeśli rzeczywiście okryje się w tym czasie kruchymi, białymi pączkami - jakże szczęśliwa to wróżba! A któż z nas nie brał udziału w laniu wosku? Wosk topiony w tygielku skwierczy, wypełniając izbę połączonym zapachem kościoła i lata. Wokoło miski z wodą tłoczą się zainteresowani, czyli „swobodnego stanu", oraz kibice. Celebrantka, zazwyczaj najstarsza z obecnych gospodyń, rozumie wagę ciążącej na niej odpowiedzialności. Chlapnie wosk raptownie, z góry, wtedy w wodzie tworzy się niekształtny słupek. Bryzga pomału lub poleje długim chlustem, wówczas tworzywo przyszłości zastyga z sykiem w fantastyczny księżycowy krajobraz lub ogród zaczarowany. Właściwą jednak treść wróżby można zrozumieć dopiero na cieniu, rzuconym przez wosk na ścianę. Ulepku woskowy, w starych, drżących palcach trzymany, ileż dziwów można z ciebie wyczytać! Wszystko, czego dusza pragnie, i wszystko, czego się lęka, odnajdzie - gdy zechce - w cudacznych, przypadkowych zarysach bryłki woskowej.                                                                                 

Obok tej klasycznej formy są jeszcze inne sposoby wróżenia, równie uchodzące za nieomylne. Dwie igły puszczone na wodę - zejdą się czy się nie zejdą? Płonący stoczek umieszczony w skorupce orzecha pływa po wodzie, a wokoło, uczepione brzegu miski, karteczki z imionami chłopców. Do której kartki podpłynie czarodziejski okręcik, naładowany uczuciem, a podpłynąwszy podpali? W zebranej gromadzie przynajmniej jedna istota usiłuje oddechem kierować biegiem skorupki. Lecz wieniec głów otacza ciasno miskę, a każdy dyszy z przejęcia. Oddechy paraliżują się wzajem i bywa, że dogasający stoczek tkwi bezradnie na środku wody, niby żaglowiec na uwięzi ciszy. 

Zofia Kossak, „Rok polski. Obyczaj i wiara”

Odsłony: 972